Wakacje tuż tuż. Pomyślałoby się, że jedyne co nam zostaje w kinach, to kiepskie komedie. Produkcji klasowych niby brak, a tu proszę. Tej jakże burzliwej wiosny dystrybutorzy postanowili uraczyć nas wcale nie tak płytkimi ekranizacjami. Nie mówię tu oczywiście o głębokim kinie, pełnym podwójnych sensów i artystycznego przekazu. To mieliśmy w sezonie "przed-oskarowym" – kiedy wytwórnie prześcigały się w produkcjach wysokobudżetowych. Co innego mam na myśli. Mianowicie kino rozrywkowe, sprzedające nam fikcyjną papkę w całkiem niezłej otoczce.
Source code, czyli "Kod nieśmiertelności".
Tytuł jest durny, ale coś w nim z filmu jednak jest. Opowiada historię amerykańskiego żołnierza budzącego się co i rusz w ciele całkiem nu nieznajomego faceta. Te przebudzenia są cykliczne – ulokowany w ciele obcego, żołnierz grany przez Jake’a Gyllenhalla ma jedynie 8 minut, by uratować ludzi przed katastrofą. I co 8 minut do tego ciała wraca, z nadzieją, że w końcu pozna zamachowca. Typowe kino SF, ale, jak zauważyli krytycy, znajdujące w tym wszystkim pierwiastek ludzki. Co jest rzeczywistością? Co nią nie jest? Który to "nasz czas", a kiedy jesteśmy jedynie z niego wyrwani? Gyllenhaal daje radę, podobnie jak Michelle Monaghan. Czuć chemię, aktorzy grają przekonywująco. W klimacie "12 małp", choć według mnie daleko tu do arcydzieła Terrego Gilliama.
Thor.
Kontynuacja niezłej sagi Avengers (Mściciele). Starzy dobrzy znajomi z Iron Man’a: agent Coulson (Clark Gregg) i Nick Fury (Samuel L. Jackson) w już sprawdzonym klimacie. Epicka opowieść o Bogu grzmotów, który z futurystycznej Valhalli zostaje zesłany na ziemię. Tu styka się miałkimi ludźmi i ich podanymi w dobrym tonie emocjami. Generalnie rozwałka na maxa, ale ma to swój urok (poprzednie ekranizacje Stana Lee) i potrafi nieźle wciągnąć. Świetny zespół aktorsko-reżyserski dający nam sporo akcji i humoru.